ImprezyPodroznicze.pl

Serwis prezentujący najciekawsze imprezy podróżnicze z całej Polski! Sprawdź! RSS

Wiesz coś o imprezie podróżniczej? Dodaj imprezę za darmo i bez rejestracji

patronat - 30 idea

30 idea, czyli krótkie opowieści młodego podróżnika na temat mocy uśmiechu i pozytywnego nastawienia

"30 dni, 30 miejsc, 30 rodzin"

To przedsięwzięcie, które ma pokazać, jak wielką siłę ma uśmiech i pozytywne
nastawienie do życia, nie tylko w czasie podróżowania, ale także w każdej chwili naszego wspaniałego życia.
Jak napisał Paolo Coelho, "skoro żyjesz, musisz machać rękoma, podskakiwać, hałasować, śmiać się i rozmawiać z ludźmi, ponieważ życie to dokładnie przeciwieństwo śmierci".

Zanim znalazłem się w Brazylii z zamiarem realizacji projektu 30idea, wydarzyło się kilka istotnych rzeczy, które sprawiły, że w ogóle taki pomysł zaistniał u mnie w głowie.

Gdy wróciłem z Indonezji, zafascynowany uśmiechem mieszkańców tamtejszych wysp, przystało mi zderzyć się z inna rzeczywistością. Zostałem wtedy studentem medycyny UJ i cierpiałem na deficyt ludzi uśmiechających się. Pewnego dnia opowiadając o Indonezji zostałem fotografem Międzynarodowego Stowarzyszenia Studentów Medycyny. Miesiąc później usłyszałem o możliwości odbycia praktyk wakacyjnych w Brazylii. Mój słuch jest wyjątkowo wyczulony na takie informacje. Oczywiście złożyłem aplikację, która następnie została pozytywnie rozpatrzona. Uradowałem się bardzo. Praktyki miały trwać miesiąc, a ja jadąc w takie miejsce, w żadnym wypadku nie pragnąłem wracać po miesiącu. Bo po co? Zacząłem zastanawiać się, co mógłbym robić w wolnym czasie oprócz surfowania i cykania przypadkowych zdjęć na brazylijskim wybrzeżu. Może mógłbym w to wszystko
wpleść uśmiech – pomyślałem. Pewnego słonecznego poranka ocknąłem się  z dziwnym pomysłem odwiedzenia 30 miasteczek w ciągu miesiąca, poznania tamtejszych ludzi i sprawdzenia co sprawia, że uśmiech na ich twarzach jest wyjątkowo szczery i trwały.

Nazwałem to "30 dni, 30 miejsc, 30 rodzin". Pomysł wpadł mi do głowy! 30ego czerwca 2009 roku, nie znając portugalskiego, ani żadnego mieszkańca miejsc, w które jechałem, poleciałem!

Połączenie lotnicze trafiło mi się dość dziwne... Za to cena przystępna i przesiadka w Mexico City z 24 godzinnym postojem gwarantowała przygody.

W samolotach mi się ciężko myśli, za to lotniska i długie postoje uwielbiam. Oczekując w Londynie kilkanaście godzin na samolot do kraju taco i sombrero miałem okazję porozmyślać o tym, co to się mogło podziać w Brazylii. Tak mało wiedziałem o Brazylii, że moja głowa wypełniona była swojego rodzaju pustką...Nie widziałem zdjęć miejsc, w które chciałem jechać, nie poznałem też nikogo, kto tam był lub mieszkał. Prawie całkowity brak uprzedzeń. Moim celem były małe miasteczka i wioski na brazylijskim wybrzeżu, raczej na północ niż na południe. Postanowiłem unikać wielkich
miast i kurortów turystycznych- miejsc, o których głośno w TV i prasie. Jechać w miejsca, gdzie mógłbym prawdziwie poznać ludzi i wczuć się w klimat tam panujący, czyli brak dużych hoteli, sklepów z pamiątkami i ludzi próbujących nam coś natrętnie sprzedać. Miałem ogromną nadzieję, że szczery uśmiech i dobre intencje sprawią, że i oni będą chcieli pobyć ze mną... Teraz musiałem zmienić terminal i to był koniec rozmyślań.

Ląduję w Mexico City, jest godzina 18. Kiedyś spotkałem bardzo miłego człowieka imieniem Louis, mieszkał w tym mieście i w kieszeni miałem namiary na niego. W pierwszym lepszym lotniskowym markecie zaopatrzyłem się w kratę telefoniczną i 5 minut później z rozłożonym ekwipunkiem, kartką w jednej ręce, słuchawką w drugiej wykręciłem numer. Po chwili odzywa się jakaś urocza meksykanka i pod postacią automatu ogłasza, nie ma takiego numeru”. Wykręciłem drugi numer...Czekam i czekam i nic i nic. Znów wykręcam i znów nic, Przez pierwsze piętnaście minut próbowałem różnych dziwnych technik. Dodawałem 0 lub 5, odejmowałem 1, dodawałem pauzę. I nic. Jakiś dziwny sygnał rozlegał się za każdym razem. W końcu nawołałem o pomoc do pierwszego lepszego compadre, który poprawił moją technikę i teraz już mogłem śmiało stwierdzić, że mojego znajomego nie ma w domu. Pozostało mi próbować. Wiedziałem, że się ucieszy jak mnie usłyszy i z pewnością w ciekawy sposób zagospodaruje moje 24 godziny w
mieście. Po godzinie nieudanych prób telefonowania zaczepił mnie pewien człowiek w garniturze, który przedstawił się jako Jose. Najwyraźniej w lotniskowej wypożyczalni samochodów nudziło mu się, bo przez następne 2 godziny gawędziliśmy i co jakąś chwilę dzwoniliśmy do Louisa. Zrobiła się 22. Przegadaliśmy sporo; tematy przewijały się od świńskiej grypy po surfing. Nagle zaproponował ,,jeśli ci się nie uda dodzwonić do znajomego przed godziną 23, to śmiało możesz przenocować u mnie”. Gdy 10 minut później Louis odebrał słuchawkę, z jednej strony się cieszyłem, a z drugiej myślałem, że nocleg u obcego mi Jose byłby czymś ciekawym. Louis słysząc mnie w słuchawce uradował się, ale też zdziwił, gdy dodałem, że jestem właśnie u niego w mieście. Jose zostawił swoje mini biuro otwarte I odprowadził mnie do taxi. Uścisnęliśmy sobie ręce I pognałem do Louisa. Godzinę później byliśmy w metrze w kierunku placu Garibaldi, który słynie z el mariachich grających tam o każdej porze dnia I nocy.


Nad czym trochę ubolewam, jest fakt, że nie zabrałem ze sobą aparatu na tę nocną wycieczkę. Tutaj nasuwa mi się mała refleksja... Za młodego naoglądałem sie trochę filmów na Polsacie. Temat Meksyku przewijał się nierzadko, jak już się pojawiał to głównie pod postacią głupkowatych sensacji o narkotykach I rewolwerach. I tak pozwoliłem sobie, aby TV skutecznie sadziło we mnie ziarno strachu przed tym państwem. To ziarenko, które tak sobie kiełkowało, sprawiło, że nie odważyłem się zabrać ze sobą aparat po zmierzchu do miasta... Dotarliśmy do Plazza Garibaldi. Muzyka niczym w filmie Desperados, lejąca się tequilla I cerveza zafundowały mi takie wspomnienia, że aparat nie był tak bardzo potrzebny:)


Bartolomee Koczenasz

www.30idea.com